Do plebanii gdzieś na duńskiej prowincji przybywa skinhead imieniem Adam (Thomsen), osobnik, po którym już na pierwszy rzut oka widać, że niejedno ma na sumieniu. Jego obecność w tym sielskim
Do plebanii gdzieś na duńskiej prowincji przybywa skinhead imieniem Adam (Thomsen), osobnik, po którym już na pierwszy rzut oka widać, że niejedno ma na sumieniu. Jego obecność w tym sielskim przybytku to część programu resocjalizacyjnego - miejscowy proboszcz, Ivan (Mikkelsen), ma dla wszelkiego rodzaju recydywistów dużo zrozumienia i, jakże niezbędnej w takich przypadkach, cierpliwości. Jednak Adam za cel postawia sobie wystawienie jej na ciężką próbę...
"Jabłka Adama" uświadamiają, jak bardzo różnić się może odbiór dzieła w zależności od punktu widzenia. Spotkałem się nawet ze stwierdzeniem, że oto mamy do czynienia z dramatem. Tymczasem obraz Andersa Thomasa Jensena to w pierwszej kolejności przewrotna czarna komedia, pełna absurdalnego humoru. Niektóre zwroty akcji są tu do tego stopnia groteskowo przejaskrawione, że trudno odczytywać je w pełni poważnie. Jednocześnie wymowa całej opowieści należy do niezaprzeczalnie pozytywnych, podnoszących na duchu. Z reguły unikam tego typu historii jak ognia, ale w tym przypadku muszę stwierdzić, że w pełni uległem czarowi. W ironicznym ujęciu nie przeszkadzają nawet nazbyt oczywiste cytaty i nawiązania biblijne, pod którymi zresztą również ukrywa się drugie dno. Przypowieść o Hiobie, która powraca tu uparcie jak bumerang to na pierwszy rzut oka może i banał, ale przecież jej mądrość jest uniwersalna i wykracza poza pokręconą chrześcijańską moralność.
Owszem, "Jabłka" to pozycja z gatunku tych, o których zwykło się mówić "niegłupi film widziałem". Nikt tu jednak na siłę nas nie poucza, nie wciska nam swojej filozofii, a "krzepienie" ustawicznie "łamane" jest przez śmiech. Miejscami jest to śmiech do rozpuku - w paru momentach można wręcz, jak to się mówi, spaść z krzesła (fotela, kanapy, czy na czym tam siedzicie, równie dobrze może to być mata, jeśli żywicie się sushi i sake). Co więcej, tutaj nawet największy zbir budzi sympatię, a świr to po prostu nieszkodliwy dziwak, który z lubością zasłuchuje się w pewnym brytyjskim trio kastratów.
Kolejna rzecz: aktorstwo. Wprost wyborne, pełne werwy, czyniące ekranowe szaleństwo czymś na wskroś naturalnym. O ile nie dziwi to nijak w przypadku kogoś takiego jak Mads Mikkelsen, o tyle niesprawiedliwością byłoby też twierdzenie, że pozostali odtwórcy w jakimkolwiek stopniu mu ustępują. Wcielający się w trzech zwichrowanych podopiecznych kaznodziei Ulrich Thomsen, Nicolas Bro i Ali Kazim tworzą zgraję pociesznych ekscentryków, z których każdy reprezentuje odmienny typ osobowości, będący doskonałym uzupełnieniem dla pozostałych. Tylko wyobraźcie sobie taki zestaw: neonazista wieszający na ścianie (w zastępstwie dla Chrystusa) portret Hitlera, otyły kleptoman i gwałciciel oraz arabski terrorysta z misją zwalczania pewnej sieci stacji benzynowych. Już sam opis wystarcza, aby zacząć dławić się ze śmiechu, czyż nie? A lista oryginałów na tym bynajmniej się nie kończy.
Film Jensena to zabawa tyleż sympatyczna, co nieprzewidywalna. Gloryfikująca życiowych rozbitków i outsiderów, którzy tylko z wzajemną pomocą są w stanie odnaleźć to, co najbardziej cenne: sens życia. Jest lepszy niż skakanie w glanach po czarnuchach i innych brudasach, lepszy niż upijanie się do nieprzytomności w celu pozbycia się niechcianego płodu. Lepszy niż wszystkie dżihady świata i zwodnicze ideologie. Lepszy niż szara smutna rzeczywistość, z którą niestrudzenie konfrontuje nas siła wyższa, jakby wiecznie pouczała: "Nie możesz tego zmienić? Więc to pokochaj".